Po zaginionych statkach i samolotach zazwyczaj nie odnajdywano najmniejszego śladu. Często spotykano dryfujące okręty bez załóg. W prawie wszystkich przypadkach stwierdzano też brak dzienników okrętowych. Mimo iż ‘trójkąt śmierci’ znajduje się na ruchliwej trasie powietrzno – wodnej, niechętnie zapuszczają się tam statki i samoloty.
  

 

 Powstało już wiele prac na ten temat, ukazało się wiele materiałów prasowych. Nie da się bowiem zaprzeczyć pewnym zadziwiającym faktom. W rejonie trójkąta zniknęło bez śladu kilkaset jednostek, nie tylko małych jachtów i samolotów, ale również takie morskie olbrzymy jak okręt cysterna "Marine Sulphur Queen" czy odrzutowce US Air Force. W wielu z takich przypadków nie bylo z ich strony wołania SOS, nie pozostal po nich najmniejszy ślad. Niektóre meldunki radiowe zaginionych jednostek były niezrozumiałe i zastanawiające, jak ostatnie słowa jedne go z pilotów amerykańskich : "morze wygląda przedziwnie"…
    Wiele powstało hipotez i przypuszczeń na temat fenomenu "ziemskiej czarnej dziury". A to, że w tym rejonie zatopione zostały jakieś urządzenia, które zakłócają normalne funkcjonowanie przyrządów pokładowych, że występują jakieś nagłe anomalie atmosferyczne. Niektórzy twierdzą, iż żyją tam ogromne potwory morskie. Jeszcze inni mówią o przybyszach pozaziemskich, którzy z jakichś powodów ‘polują’ na ludzi. Ja omówię tylko kilka spośród ponad setki udokumentowanych faktów. A te są nieprawdopodobne.

 

 Złowieszcza sława trójkąta sięga XVI wieku. Z hiszpańskich kronik dowiadujemy się, że w czerwcu 1502 r. podczas silnego sztormu z Santo Domingo na Hispanioli wypłynęło 30 karawel gubernatora Ovando, załadowanych złotem i kosztownościami. Ich kapitanowie nie wiedzieli wtedy, że weszli w rejon ‘trójkąta śmierci’, lecz płynąc do Hiszpanii nie mogli go ominąć.Po kilkunastu godzinach tylko trzy statki z całej armady wróciły do portu. Pozostałe zniknęły bez śladu. Faktem jest, że szalał wtedy cyklon, jednak nigdy, nawet w tamtych czasach walka z żywiołem nie pochłonęła tylu ofiar.

 

    20 sierpnia 1881 amerykański szkuner "Ellen Austin" dostrzegł w tym rejonie, na pozycji 27°14’N i 67°08’W trójmasztowy szkuner płynący bez załogi. Nie było również dziennika okrętowego. Kapitan szkunera polecił przerzucić na jego pokład kilku marynarzy ze swojej załogi, chcąc zgodnie z prawem morskim zająć statek. 22 sierpnia rozszalała się krótkotrwała burza, która rozdzieliła oba statki. Po dwóch dniach poszukiwań odnaleziono tajemniczy statek, lecz nie było na jego pokładzie marynarzy z "Ellen Austin". Znikł także nowy dziennik okrętowy. Kapitan nie rezygnując wysłał na statek kolejną grupę marynarzy. Przez swa dni oba statki płynęły w odległości maksymalnie dwustu metrów przy łagodnym wietrze i lekko zachmurzonym niebie. Trzeciego dnia nad ranem podniosła się gęsta mgla. Szkuner przesłonięty oparami zniknął z oczu załogi "Ellen Austin". Nikt więcej nie widział ani marynarzy, ani tajemniczego okrętu.

 

W kronikach z lutego 1885 odnajdujemy wzmiankę o odnalezieniu w rejonie Bermudów, na pełnym morzu, trójmasztowca "James B. Chester", płynącego bez załogi, na pełnych żaglach. Na pokładzie nie było ani ciał załogi, ani śladów jakiejkolwiek walki. Nie było także urządzeń nawigacyjnych, które znikły bez śladu.

 

Po raz pierwszy termin "Bermuda Triangle" pojawia się w 1945 r., kiedy to zdarzyła się tragedia "eskadry 19". Było to 5 grudnia. Tego dnia z bazy w Fort Lauderdale na Florydzie wystartowało do lotu ćwiczebnego 5 bombowców torpedowych "Avenger" marynarki wojennej USA. Każdy z nich miał zapas paliwa na 1600 km. Warunki nawigacyjne były znakomite: bezchmurne niebo i wysoka temperatura. Dowódca eskadry, porucznik Charles Taylor miał za sobą 2.500 godzin lotów, był więc pilotem doświadczonym.
    Samoloty wystartowały o godz. 14.10 kursem na północny wschód od wyspy Bimini.
    O godz. 15.15 w bazie odebrano przez radio wiadmość:
    " — Tu dowódca eskadry, wzywam wieżę kontrolną. Chyba zboczyliśmy z kursu. Nie dostrzegamy lądu, powtarzam, nie dostrzegamy lądu.
    — Podaj swoje położenie.
    — Nie jestem pewien naszego położenia. Nie jestem pewien, gdzie się teraz znajdujemy. Chyba zabłądziliśmy.
    — Zakładam, że lecicie na zachód.
    — Nie wiem, gdzie jest zachód. Wszystko się pokręciło. Dziwne. Nie jesteśmy pewni, gdzie jest kierunek… Nawet ocean nie wygląda tak, jak powinien."

    Na tym łączność bazy z eskadrą urwała się, ale nasłuch odbierał fragmenty rozmów między poszczególnymi samolotami. Wynikało z nich, że kończą się zapasy paliwa, wiatr wieje z prędkością 120 km/h a wszystkie instrumenty pokładowe oszalały i każdy wskazuje inne dane.
    Po następnej godzinie, gdy wydawało się, że nastąpiła katastrofa, bądź maszyny wylądowały, czy też wodowały, bowiem ze względu na brak paliwa nie powinny znajdować się już w powietrzu, wieża kontrolna przechwyciła nieoczekiwanie wiadomość, z której wynikało, że porucznik Taylor przekazał dowództwo kapitanowi Steverowi, a eskadra wciąż jest w powietrzu. Wreszcie dyżurny radiotelegrafista odebrał kilka następnych, przerywanych i niezbyt składnych wieloznacznych meldunków, które były już ostatnimi słowami pilotów. Wynikało z nich, że burza nasila się i że "wygląda to jakbyśmy (…) znaleźli się w białej wodzie (…) zgubiliśmy się zupełnie".
    W bazie Banana Rver zarządzono alarm. Do startu pospiesznie przygotowano wodnopłat ratunkowy "Martin Mariner" z trzynastoosobową załogą. Porucznik Come, kapitan samolotu, zameldował, że leci na wysokości 1800 m. miotany podmuchami silnego wiatru. Od tej pory nie udało się z nim nawiąać kontaktu.
    Około godziny 19 radiotelegrafiści odebrali ledwie dający się rozróżnić wśród trzasków i szumów sygnał "FT" – kod rozpoznawczy eskadry. Wprowadziło to spore zamieszanie, ponieważ o tej porze pięć "Avengerów" przestało już dawno istnieć, jako że paliwo skończyło im się na pełnym morzu kilka godzin wcześniej.
    O zmroku zawieszono akcję ratunkową z powietrza, natomiast poszukiwania rozpoczęły okręty Straży Przybrzeżnej. Następnego dnia do akcji ruszyły ogromne siły: 240 samolotów z lądu, 67 z lotniskowca, 4 niszczyciele, kilka okrętów podwodnych, 18 jednostek Straży Przybrzeżnej, setki prywatnych jachtów i łodzi. Na pomoc wyruszyły również jednostki lotnicze i morskie Jednak całotygodniowe poszukiwania niczego nie dały. Nigdy nie odnaleziono najmniejszego śladu po "Eskadrze 19".

 

30 stycznia 1948 z Londynu na Bermudy wystartował dwusilnikowy Douglas "Star Tiger" z trzydziestoma pasażerami na pokładzie. Po raz ostatni zameldował się w odległości 400 mil na północny wschód od wysp. Wieża kontrolna lotniska w Hamilton nie otrzymała później żadnej wiadomości, a samolot powinien zgłosić się, by uzgodnić warunki lądowania. Gdy minął termin przylotu, wszczęto alarm. Mimo kilkunastodniowych poszukiwań nie odnaleziono szczątków maszyny ani rozbitków.

 

23 grudnia tego samego roku "Dacota" wystarowała z San Juan w Puerto Rico do Miami. Ostatnią rozmowę z lotniskiem przeprowadzono na kilkanaście minut przed lądowaniem, które nie nastąpiło. Mimo podjętych poszukiwań nie odnaleziono żadnych szczątków ani nikogo z załogi i pasażerów.

 

19 stycznia następnego roku kapitan pasażerskiego "Star Ariela" w drodze z Bermudów do Kingston na Jamajce zgłosił się w porcie lądowania po czterdziestu godzinach lotu, następnie zamilkł i ślad po samolocie zaginął.

 

Zagadkowe okoliczności towarzyszyly odkryciu na północny wschód od Bermudów szczątków dwóch latających tankowców, które 28 sierpnia 1961 r. wystartowały z bazy w Fort Lauderdale, z zadaniem dostarczenia paliwa eskadrze bombowców B-52 odbywających ćwiczenia nad Atlantykiem. Oba samoloty nadały ostatnią wiadomość na kilka minut przed osiągnięciem wysp. Ponieważ nie udało się nawiązać z nimi ponownie łączności, rozpoczęto poszukiwania z udziałem pięciuset samolotów. Wreszcie dostrzeżono szczątki maszyn, o czym pilot-obserwator natychmias zameldował do bazy. Wkrótce potem otrzymano następny meldunek o odnalezieniu pływających na powierzchni morza fragmentów samolotów. Nie ulegało wątpliwości, że szczątki pochodzą z tych samych powietrznych tankowców.

 

 Nikt jednak nie potrafił wyjaśnić, dlaczego miejsca, gdzie je odnaleziono, znajdowały się w odległości 135 mil od siebie.

 

 Wspomniany na początku frachtowiec "Marine Sulphur Queen", pod dowództwem doświadczonego kapitana Fanninga, zaginął w lutym 1963 r w pobliżu Florydy. Służba meteorologiczna nie zanotowała wtedy żadnych sztormów. Podczas poszukiwań natrafiono na ślady zatonięcia okrętu: część deski z nazwą statku, pasy i koła ratunkowe. Sygnał SOS podczas zupełnie spokojnej pogody odebrano również ze zbiornikowca "V. A. Fogg". Zdołano przejąć jeszcze współrzędne pozycji i nastąpiła cisza. Początkowo przypuszczano, że życiu załogi zagroził pożar, który ogarnął kabinę radiooperatora, jednak po odnalezieniu statku nie stwierdzono śladów ognia ani wybuchu. Załogi nie było, chociaż szalupy ratunkowe pozostały na swoich miejscach. Tylko kapitan siedział w fotelu, przy stole, w swojej kabinie, trzymając w ręku filiżankę z kawą stojącą na blacie. Był martwy.

 

W roku 1964 wyszedł w morze w kierunku Antyli jacht "Enchantress". Jego załogę stanowili: właściciel, John Pelton z żoną i dwojgiem dzieci oraz Amerykanin polskiego pochodzenia Krzysztof Grabowski, mający za sobą pięćdziesiąt tysięcy mil morskich oraz rejs przez Atlantyk, odbyty w 1959 r.
    Następnego dnia po wypłynięciu radiostacja brzegowa odebrała sygnał z jachtu. Jeden z mężczyzn podawał, że znaleźli się w sztormie i nie znają dokładnej pozycji. Przeprowadzono więc namiary z lądu na dźwięki emitowane z nadajnika na łodzi. Początkowo mężczyzna podawał kolejno liczby, ale wkrótce zastąpiło go jedno z dzieci. Głos stawał się coraz złabszy aż zanikł zupełnie. Ponownej łączności nie udało się nawiązać.
    Poszukiwania wokół ustalonego miejsca nie dały rezultatu, chociaż przeszukano obszar morza w odległości 150 mil morskich od Charleston.  W roku 1968 ‘diabelskim trójkącie’ zniknął amerykański okręt podwodny "Scorpion" z 99-cio osobową załogą.

 

    W marcu następnego roku odebrano sygnały z amerykańskiego statku "Fernandina". Treść depeszy wyglądała następująco: "Na pozycji 27°52’N i 58°12’W. Kompasy nie działają. Zgubiliśmy kurs. Coś się dzieje niedobrego. Załoga…" Tu sugnał zaczął zanikać, po chwili znów usłyszano słabe "SOS, SOS, na pozycji…" Po tych słowach łączność urwała się. Mimo długotrwałego wywoływania przez stację brzegową nie dało się jej nawiązać ponownie.
    Wysłany na ratunek okręt wojenny nie znalazł ani śladu po "Fernandine".

 

    Kecz "Flying Biscuitt" wyruszył z Miami w marcu 1970 r. Płynął na nim do Puerto Rico przemysłowiec Harry Gardener. Na wysokości wyspy la Tortue, u północnych wybrzeży Haiti, połączył się z hotelem w którym mieszkała jego żona z dwojgiem dzieci. Poinformował ją, że ma jeszcze do przebycia jeszcze 380 mil i spodziewa się przybić do San Juan za cztery dni. Sześć dni później pani Gardener zawiadomiła władze Puertorykańskie o zaginięciu męża. Na poszukiwania wysłano okręty patrolowe, zawiadomiono wszystkie statki, polecając zwracać uwagę na morze. Do akcji włączyło się lotnictwo amerykańskie. Po dwóch tygodniach zaniechano poszukiwań.

 

Miesiąc później, na północ od wyspy Great Abaco, oficer wachtowy statku amerykańskiego płynącego do Key West zauważył jacht bez żagli. Stał bokiem do wiatru, ciągnąc wlokące się za burtą liny. Był to "Flying Biscuitt", ale bez załogi. Brakowało też dziennika pokładowego. Jacht odholowano do Miami. Wszczęto śledztwo, które niczego nie wykazało. Nikt nie był w stanie wyjaśnić, w jaki sposób jacht znalazł się ponad osiemset mil od miejsca przeznaczenia. Nawet biorąc pod uwagę dryf z Prądem Antylskim nie jest możliwe pokonanie takiej trasy w ciągu 30 dni.

 

 Znajdujący się w połowie drogi między Kubą a wyspami Bahama japoński frachtowiec "Raifuku Maru" zdołał nadać cokolwiek dziwne i wieloznaczne wezwanie: "Przybywajcie zaraz (…) nie możemy umknąć (…) Niebezpieczeństwo nimy sztylet teraz". Nie odnaleziona ani frachtowca, ani nikogo z załogi.

 

Na koniec jeszcze jedno wydarzenie, które tym razem zakończyło się szczęśliwie. Załoga obsługująca radar na lotnisku w Miami stwierdziła, że na 10 minut przed lądowaniem z ekranu radaru znikł pasażerski odrzutowiec linii "National Airlines". Zaskoczona załoga lotniska została postawiona w stan pogotowia, jednak samolot wylądował szczęśliwie. Jego załoga zdziwiona była faktem, iż coś mogło być nie w porządku. Okazało się jednak, że zegarki załogi wskazują czas z dziesięciominutowym opóźnieniem. Nikt nie potrafił wytłumaczyć tego faktu.

 

To tylko niektóre z wielu przykładów. W sumie tajemniczy trójkąt pochłonął przeszło dwa tysiące istnień. Jak wyjaśnić te zjawiska? Mimo wielu badań obszar Trójkąta Bermudzkiego nikomu jeszcze nie udało się na to pytanie odpowiedzieć z całą pewnością.
 

 

Odnośnik do oryginalnej publikacji: http://historyk.republika.pl/